Index pl.hum.poezja - Teksty różne

Przemek Łośko

Skrzydło kraski

Obudzić się z bardzo wyraźnym rysunkiem skrzydła kraski i zachować ten obraz przed oczami. Czy kiedykolwiek udała mi się taka sztuka? Nie, nigdy. Obraz może przyjąć trwałą postać jedynie poza świadomością. Jak to jest, jechać do kobiety, którą się kocha, i nie potrafić wyobrazić sobie jej twarzy? Albo w lustrze odnajdować autoportret? Dlatego utrwalamy obrazy, również dźwiękiem, ale przecież nie sposób utrwalić mową twarzy, można jedynie magazynować indeksy, łączyć je w związki przyczyn i skutków, aby mogły odtwarzać obrazy. Pojęcia nie mają tu pola do działania, to na nich bowiem wykonywane jest działanie, bo pojęcia to

Albrecht Durer - Skrzydło kraski
Albrecht Dürer (1471-1528) -- Skrzydło kraski, 1512.


indeksy zawierające się w Rzeczy, to podzbiór Rzeczy. Używamy wymiennie takich słów, indeksów: Pojęcie, Idea, Definicja. Ale indeksy nie są obrazami, nie przekonasz mnie.

Tymczasem wszelkie dyskusje postmodernizmu toczone są w taki sposób, jak gdyby indeks wskazywał rzeczywiste byty, nie ich obrazy. Ba, niekiedy indeksy są mylone z obrazami, i w takich chwilach zawsze mam ochotę zapytać: ile waży dźwięk? Kiedy Chateaubriand podaje definicję Uczucia, zbliża się do podania definicji Pojęcia w ogóle. A jednak, kiedy tworzy się system indeksów, tworzy się także system zarządzania nim, pojawia się zatem cała masa pojęć systemowych, operujących jedynie na indeksach. Wielu daje się zwieść potędze ich działania, do tego stopnia, iż jak Arystokles powierzają światu Idei prymat, kiedy on tylko stara się wmówić nam założenie o swoim boskim pochodzeniu, o istnieniu Prawa.

Można takie założenia przyjmować roboczo, powtórzę jednak za Wittgensteinem: "aksjomat jest dla mnie inną częścią mowy". To najłagodniejsze określenie dla jakiegokolwiek paradygmatu, zwłaszcza paradygmatu języka. Z pustego holu hotelu we Frydlandzie można zgadywać gwarność w zamkowych komnatach Frydlandu. Można o tym myśleć, uprawdopodobniać. A jednak liczy się tylko stwierdzenie Rzeczy. I tu się rozgrywa dramat nie tylko poznania, ale także działania. Jednak nie egzystencji.

"Są to właśnie te trzy tygodnie, które Hans Castorp z początku zamierza spędzić a sanatorium, i które potem zmieniają się w siedem baśniowych lat jego zaczarowania." Tak pisze Tomasz Mann we Wstępie do Czarodziejskiej Góry (dla studentów Uniwersytetu w Princeton) o swoim pobycie wśród chorych w Davos. To znamienne dla twórców, wystarczy choćby wspomnieć perypetie zdrowia psychicznego Eliota, aby zrozumieć pragnienie transcendencji podmiotu z podmiotem lirycznym i przepływem życia. Najtrafniej to marzenie Ja kultury europejskiej ujął bodaj Hesse, pisząc w Skardze:

Istnienia dla nas nie ma. Jesteśmy jak woda,
Co płynąc wszelki kształt przybiera, żywa:
Dniem się staje i nocą, katedrą i grotą,
A spragniona istnienia przez wszystko przepływa.

Ale czy dlatego lekarz czytelnik stwierdza w płucu każdego badanego twórcy głuchy ton? Czy ta mała społeczność czytelników poezji i twórców nie przypomina sanatorium, w którym czas płynie swoim tempem, tempem pomiarów własnej temperatury i nieuniknionych romansów? W którym czas płynie poza czasem życia? Czy tu także liczy się stwierdzenie Rzeczy? Czy jednak egzystencja? Mann pisze szeroko o procesie tworzenia Czarodziejskiej góry, jakby nieświadom, że otarł się o tajemnicę Ja, ba, w którymś miejscu wręcz skupia się na tym, że jego dzieło jest tak bardzo narodowe, niemieckie. Znamienne jest to, iż czyni to w roku 1939, że twierdzi, iż jego powieść jest kontynuacją Wilhelma Meistera, że przypomina, iż Castorp poszukuje Grala Rzeczy. W sanatorium. Że Castorp śni przyszły humanizm, który jest tajemnicą. Nie ma Grala Rzeczy, nie znajdzie się go w Sanatorium. Jest tylko Rzecz i jej indeksy. Załóżmy, iż takim indeksem jest także Egzystencja.

Dlaczego o tym piszę? Żeby pokazać jak egzystencja zwyczajnie o przepaść się ociera, z powodu wielości Ja? Tak, właśnie dlatego - dziś moja świadomość wygląda jak niesłychanie awangardowy biurowiec, budowla state-of-art. Z zewnątrz odbija magiczne kontury starej architektury w niesamowitych lustrzanych elewacjach, które zwłaszcza nocą przywołują wszystkie magie złotych pędów. Do wewnątrz nie potrafię spojrzeć, choć domyślam się niezwykłej funkcjonalności i przyczynowości budowli. Nie przecząc istnieniu świadomości, zastanawiam się nad wielością bytów wewnątrz. Nad ich sposobem życia, ich wyborami, ich objawiającym się wspólnym głosem, z powodu jedności ciała, jedności Rzeczy zatem. A teraz przypomnijmy sobie Wieżę Babel, możliwość spojrzenia na nią z boskiej perspektywy, przypomnijmy sobie, że nieznajomość pojedynczych losów człowieka zagubionego w jej korytarzach nie wynikała ze świadomości budowli, tylko z mnogości możliwości obserwacyjnych.

What lips my lips have kissed, and where, and why,
I have forgotten, and what arms have lain
Under my head till morning; but the rain
Is full of ghosts tonight, that tap and sigh
Upon the glass and listen for reply,
And in my heart there stirs a quiet pain
For unremembered lads that not again
Will turn to me at midnight with a cry.
Thus in winter stands the lonely tree,
Nor knows what birds have vanished one by one,
Yet knows its boughs more silent than before:
I cannot say what loves have come and gone,
I only know that summer sang in me
A little while, that in me sings no more.

(Sonnet XLIII, Edna St. Vincent Millay)


Detranscendencja Ja to nie to samo co rozpad świadomości. Podobnie Ja nie jest tożsame ze świadomością. Świadomość, zaryzykuję takie stwierdzenie, jest podmiotem lirycznym ogromnego poematu, który jest pisany przez wiele podmiotów, wiele Ja. Jest budynkiem state-of-art. Ja to jego żyjące wnętrze. Jeśli zatem mówię o detranscendencji Ja, mówię o docieraniu do przelotnych "ja" wewnątrz budynku, do ulotnego z nimi kontaktu, poznania każdego cząstkowego losu o charakterze epifanii. Jeszcze łatwiej sobie wyobrazić to na przykładzie imienia i nazwiska: załóżmy, iż istnieje urzędowy wymóg zmiany danych osobowych dwukrotnie w ciągu dnia. Teraz już widzimy potrzebę istnienia zbiorczego Ja w postaci świadomości, ale także potrzebę istnienia anonimowych "ja" w każdej chwili. I to właśnie takie anonimowe Ja tworzy i umiera wewnątrz świadomości, w biurowcach z własnym pochówkiem. I tak jak drzewo w pięknym wierszu Edny, biurowiec świadomości nie zna znikających ptaków. Pozwala im się gnieździć, zna swoje windy i korytarze, zna większość zakamarków i ma jeden wiodący zegar w wieży, który wybija ósmą godzinę o uznanej porze:

He stood, and heard the steeple
   Sprinkle the quarters on the morning town.
One, two, three, four, to market-place and people
   It tossed them down.

Strapped, noosed, nighing his hour,
   He stood and counted them and cursed his luck;
And then the clock collected in the tower
   Its strength, and struck.

(Eight O'clock, AE Housman)


Nie jest trudno zrozumieć, iż przy takim rozumieniu Rzeczy, Pojęcia i Ja, musi mnie irytować nieśmiałość krytyki uprawomocnienia (denotywnie i nakazowo) u Lyotarda zawarta w Kondycji postmodernistycznej. Oczywiście doceniam, słuszną moim zdaniem krytykę Habermasowego marzenia o uniwersalnym consensusie, a jednak to, że również Lyotard ulega konwencji dyskursu, rodzi podejrzenie, iż sam nie do końca wierzy w nieobecność jakiejkolwiek prawomocnej strategii poznawczej, skoro wierzy, że "wiedza" i "systemy" są grą językową. Uleganie konwencji jest także konwencją, ale przede wszystkim podważeniem wiary w Unieważnienie Dotychczasowego. A zatem oznaką niepewności sądów, a zatem postawą, która jest mi bliska. Dlaczego zatem irytuje mnie Lyotard? Dlatego, iż jego sądy są tak bliskie moim, a przecież, zdałoby się, mamy indywidualne świadomości. Czyż to nie jest taka rysa rozumowania, która mogłaby prowadzić do Ogólnego Prawa?

Spójrzmy jeszcze raz na skrzydło Durerowej kraski, zanim zmusimy Kaliope, aby spojrzała na śmierć Orfeusza. Spójrzmy na niezwykłą precyzję rysunku martwego skrzydła, zanim spojrzymy na martwego Orfeusza. A potem zastanówmy się, jakim językiem będziemy opłakiwać jego śmierć: językiem obowiązującym w budowli, w miejscu pochówku, czy własnym, językiem przypadkowego przybysza, który przybłąkał się na uroczystość? I przyjrzyjmy się twarzy zmarłego. Zamknijmy oczy. I wyobraźmy ją sobie. A potem wyobraźmy sobie, iż to wszystko jest indeksem Rzeczy.

^ do góry   
Strona istnieje od czerwca 2002 r. © Copyright Zespół 2002-2006.
Teksty są własnością autorów. Kopiowanie wyłącznie za zgodą autorów.
south beach Depresja