|
359 stopni
1.
zabawnie jest przepaść.
najlepiej z plecakiem w okolicach kwietnia,
porzucając familię rozdziawioną ze zgrozy.
podglądać mysie, królicze i wiewiórcze pyszczki
w dziuplach i norach. stworzyć związek zgody,
modląc się: rtęci, stań słupka! niebo, sypnij manną!
muzyka i wino, wyłączność na cuda.
nie przechować w piwnicy bladych cebulek
hiacyntów, tulipanów, miłości do ciebie.
przegapić, jak senne robaki podejmują dzieło: drążą
czarnoziem nocy w nowiutkich, ludzkich doniczkach.
2.
niebo jak różowy szampan nad kipiącym tyglem:
jogini w kobrzych kapturach, mosiężne Hinduski,
płomienne Irlandki z arszenikiem w oczach,
semici - brunatne kromki czerstwego razowca,
Murzynki w hortensjach, limonkach, pomarańczach,
mały Aborygen je garściami ziemię. patrzysz?
przenoszę się w dorzecze i nurkuję w Lecie,
szukam skarbów zatopionych wiosną. muł opada,
na dnie pusta skrzynia. głucho kłapie wieko, pulsuje
słoneczny splot.
3.
lato się zwija. babie motki przekłuwa szydełkiem i kona,
a morze odchodzi na północ, wlokąc szklisty płaszcz.
przeszłość na ich oczach płonie i gaśnie
jak dobra nieprawda. za nimi i przed
jednakowa ciemność.
piach rozwiewają kostyczne wichry znad tundry.
październik wypuszcza łęty, czas wracać do miast.
blady strach na podpinkę do palt
na rogatkach wciskają podróżnym.
4.
żyłki żółci między nami. trwamy
w sąsiednich rubrykach, szufladach
z wyraźnym widokiem na oba bieguny.
wysypują się czarty z dziurawego nieba,
skrzeczą. wdowie olchy w czarnych mantylach
ośnieżoną drogą wloką się na sumę.
świt balansuje na progu, potyka się, ociąga.
uchodzimy z siebie jak obłoczki pary,
by na powrót spłynąć po szybach.
czas zatacza koła, tak sądzę.
... [szkarłatny proporczyk]
(Oldze)
Bywam jak winorośl w rozrzedzonym słońcu grudnia,
z ciemnością zatrzaśniętą w gronach, pod niebem
w odcieniu starego, cynowego dzbana
- gdy dzika, nieznajoma, w czerwonym płaszczyku
odfruwa z wiatrem jak szkarłatny proporczyk.
Dopóki wślizguje mi się do łóżka i mruczy miłość
przez powłoki snu pachnące mydłem i cukrową watą,
mogę ją tylko kołysać i tulić z ulgą, prawie z bólem,
nie troszczyć się o nią zwyczajnie,
jak jemioła o drzewo.
TRYPTYK Z MATKĄ W TLE
aberracje
Purytański poranek: szary i trzeźwy. Ciasne warkocze,
krochmalone wstążki. Cicha liturgia śniadania.
Tajemnica trzyma palec na ustach, jak ikona:
że mater jak zwykle dolorosa,
że jej studzienny kaszel - sceniczny,
że cyrkowy orant.
Otrząsamy się jak anioły ze starego werniksu.
Kuse spódniczki urągają zimie,
prujemy na słoneczne łowiska -
nowicjat kładzie się cieniem.
* * *
Ranek nakręca w listowiu pyskate wróble.
Rudzieją w nas kurki, stukają dzięcioły,
drepczą lśniące żuki. Drzemiemy unisono
pod gongiem z miodu. Fantasmagorie obrazów,
psie zadowolenie. Sączy się
podstępnie jak czad. Wąwozami smutku,
kąsana przez zawiść, nadlatuje Lamia
z twarzą mojej matki. Noc piłuje zęby o wzgórza.
Kordony złych myśli, festiwale wichru,
fuga na pamięć i dwa rącze konie. Wiejmy
mój mały, wielki, świetlisty grzechu.
tektonika
Zachodzimy na siebie jak dwa lądy.
Patrzę, jak się wypiętrzasz: bez sztormów,
bez dudnienia. Zalewa mnie ciepły ocean.
Opodal dryfuje posępny lodowiec: na wznak,
z twarzą jak drżąca kamea. Topnieje z wolna,
ale już tylko głębinowe, dwudyszne stwory
cze
ka
ją
już tylko
abisal.
-------------------------------------------------------------------------
* * *
odludzie mam w sobie
miazgę spaloną na popiół
jestem jak drzewo co przeszło przez ogień
wściekle rano
gdy większość z nas jest jeszcze martwych
miłość wzbiera we mnie
jak tępy ból
zrzucam futro nocy
poranny pociąg obwieszcza
nadejście królowej niedzieli
nikt nie zabroni mi ciebie
żagwi sierpniowej
w połowie grudnia
|
|
|