|
Maj 2002
ELMO
genesis - czyli ludzka obawa
kiedyś wyśnisz
rozbłysk w ryżowych polach
milknący szum drzew
na krótko przed jasnym żarem
słomianych kapeluszy
- wtedy oni mogli myśleć
że to Bóg stworzył anioła
to nie Bóg -
w Tobie jakby ciemniały pajęcze gniazda
i spadały znienacka strachy
wylęgłe ze skrzydeł demonów
w Tobie jakby kształty zwęglonych drzew
i pochodni dłoni nadaremnie wzniesionych
ale jeśli w końcu wyśnisz
wtedy nie będzie nikogo
kto wzniósłby nad nami pięści
kto by najstraszniejszą myśl wywołał
z najbardziej ludzkiej księgi
wyrywał kartki albo deptał maki
stojące na baczność
wśród zielonych mundurów traw
nie będzie nikogo kto by
nawet tę ciszę siał trwożnie
nie będzie
- wtedy zdawać by się mogło
że to Bóg nie stworzył człowieka
to nie Bóg -
człowiek
znużył się człowiekiem
Halina Budniak
sąd nad jej wysokością
wiosenne jabłonie przeklinają niskopienność
zagłębiają aorty korzeni szukając oparcia
wysmukłe palce sprzeciwu znów oskarżają niebo
by bezlitośnie przegrać z zębatym ostrzem noży
bezużyteczne gałęzie łzawią na ofiarnym stosie
dym i popiół nikną jak dopalona świeca
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
na ocalałych ramionach jesień rozwiesi rubiny
nasączy ciepłym karminem nabrzmiałe pejzaże
wilczysko
linie
po wymroczu na rozdrożu
rozdzielały chleb istnienie
żytnie panny zostawały
ziarna piasku i przeczenia
nie zostały jeszcze ptaki
szaropióre ociężałe
wolnych lotów senne ptaki
lotnie chłodu w toń upału
wszystkie martwe w szklistym drżeniu
martwych powiek przeglądało
skwar południe dwakroć śmiercią
powielone w śmierci drżało
po wymroczu na rozdrożu
bochen drogi kraje cisza
dławię jawę pierwszym kęsem
łąki maku
Magdalena Paśnikowska
roman de la rose - wersja współczesna
monetą słońca chcę zapłacić
za przepuszczenie mnie przez bramę
tam ogród świata w którym rośnie
kwitnący wiecznie krzew różany
tam studnia w której leży kryształ
co nie odbija ludzkich twarzy
róża jest słońcem, słońce kluczem
czyniącym przejście wśród ciemności
do studni kto zagląda stale
o tym już tylko echo marzy
Jan Kalina
"mruczanka w kolorze écru"
to azyl dla oczu; radosny bon ton
kredowej serwety ścielonej przez stół,
gdzie jedność leszczyny przełamać chce klon,
umyka wiewiórka lub dzieli na pół
laskowy orzeszek. wystarczy jej głód
uczciwie odegrać i zaszyć się w tle
wąziutkiej kurtyny od ścieżki do drzew,
gdzie jedność leszczyny przełamać chce buk.
DeTe
list od X.
"umykam pociągiem. w domkach dróżnicy
trzymają pomarańczowe chorągiewki, na znak,
że każdy dzień ma dwa końce: perlenie
i śmierć
wczoraj (perlenie) nauczyłeś mnie przycinać
żywopłot piłą jak rybi pysk i chodzić boso
po skoszonej trawie, jeszcze zielonej
pod miękką stopą
a potem wczoraj (śmierć)
pokazałeś białe, mocne szczęki potrafiące
zatrzymać dzikie zwierzęta w biegu,
w popłochu
jadę pociągiem. nie mam w zwyczaju czatować
na swojego oprawcę, ufność zbliża mnie
do penisów, a później leżę jak pierwsza ewa
i nudzę się, potwornie nudzę
przed domkami dróżnicy powiewają
pomarańczowymi chorągiewkami,
doglądają mijania."
Anna pa,pa
odrodzenie
niektórzy mówili
że w jej bladym brzuchu
mieszczą się rajskie narzędzia szatana
(owoce z niej rwali
jabłuszka gniade)
inne szeptały że upośledzona
przez obrzędy przejścia rytuały języka
(ukradkiem dotykały śladów na drodze)
w dziewiątym miesiącu objawiła się kołem
twórczością boską
pępowiną przymusu
elka-one
Markowi Sz.
sztuka magika
z tą biedną krótszą nóżką
był z siebie taki dumny,
gdy udał mu się skok
wołał: patrz, sztuka magika!
a potem trzeba było
zamieszkać w miedzianym kotle
hej, udajemy pranie!
chowaj się! sztuka magika
a teraz - mówiła mama -
bawimy się w chowanego
z tamtym sąsiadem z przeciwka
nie znajdzie nas: sztuka magika
a gdy ich wyprowadzali
mówiła: nie bój się, synku,
to wcale nie będzie bolało.
zniknęli; sztuka magika.
szota
Prowizja.
Agresywność jest przypadkowym obowiązkiem -
wszyscy tutaj zwyczajnie są nieuprzejmi i dobrego serca,
w pałacu uwiarygodnienia cudu codzienności.
Lokalność organizuje się wzwyż - wszystko daje się
opisać z miejscową zupełnością: płatności
i to, że kamieniarz kładzie bruk kochając i nienawidząc.
Niezaspokojenie, oto istota grzechu - pragnienie
spełnia się wzrostem pragnienia; i, jeśli grzech poety
jest naturą, miłość jest dochodem, który procentuje
bez wstydu. Nawet wtedy jest w nim, niewątpliwie,
coś z komiwojażera - myśl zawieźć jak najdalej
i dobrze ją sprzedać, targować się o frazę,
przekonywać dystansem, to mową upiększeń: to zawód.
Każdy jest handlarzem swego losu.
Ale nie dostrzegać wszystkich tych przerażeń,
z których się śmiejemy, w chwilę potem, w barze
ze znajomym, strach powierzywszy banałowi dziennikarzy,
poecie nie przystoi. To jest jego labirynt uniesień.
Inaczej w objęciach kochanki, kiedy zaskoczony męskim lękiem
przed utratą wolności, przed przymusem spełnienia,
pojmuję humanizm aktu, który ma nastąpić,
jego ogrom i skromność, jego brak pretensji
do tworzenia znaczeń; albo w powszednią
godzinę, kiedy drogę do domu odnajduję w eterycznym
skręcie alejki za klifem topoli, a tajemnica mojej obecności
nie jest wyjaśniona; albo wreszcie, kiedy drżenie
w elipsach żył i tętnic zgubi dobrze znaną harmonię
za sprawą urwisa z procą i znamieniem sadzy
na policzkach - nie znaczy to wcale, że
Agnus Dei poezji harfę liryczną we mnie przestraja. Nie,
mam nadzieję - przygoda, której się spodziewam
przyniesie mi więcej niż tezy i wątpliwości sijo.
Uwodzi mnie zasada rozsądnie maksymalnej satysfakcji.
...wtedy, w jesienne południe, nad bruzdami pola
unosiła się mgła; liście wirowały chwilę zanim spadły,
a wszystkie moje marzenia były ich królestwem.
Obok polnej drogi stały drzewo, człowiek i dom;
resztki płotu, pręt ze stali, bunkier w płowych trawach
miały w sobie tkliwość, której udziela konieczność trwania;
i ptak z żółtym dziobem kołysał tułowiem
ścigając posiłek. Żadnym zaćmieniem niebo nie iskrzyło,
ani żadnych znaków świętych, ni błogosławionych
nie czynił nikt w tym zagospodarowanym pustkowiu;
tylko świst lokomotywy zadrżał przeciągle i zgasł
w koronach jesionów i ogrodzeniach, za budą psa,
nic więcej niż codzienność napotkana przypadkiem
na codziennej drodze: więc jak inni wybrałem już drogę
śladem przygody - skrajem ugoru, obok krzewu głogu...
W uformowanych ustach wrzątek słów ochłonął.
Nie skrywam swoich pragnień, ani się z nimi noszę,
ani się wzbraniam być jednym pośród wielu,
których przywiązujesz licytacją gestów i umizgów
niby mag zaklinający łono żony i kieszenie krewnych.
Jeśli towarzyszę swojemu plemieniu - nieokazale.
I chęć skorzystania z osiągalnych przypadłości dojrzewania
nie raz domagała się czynu, zawarcia transakcji
po kursie dnia, z druzgocącą słabością. Ulegałem.
Lecz na tej rafie, rafie strachu, człowieczeństwo
ma wygodnie wiele boskich wszechodniesień,
pomiędzy którymi to jedno godne miłości, ludzkie,
niby młodość przekwita z każdym, podłym dniem; i może
wino, przechadzka, rozlane nasienie dają zmysłom życie
na skraju tęczy - od talentu prób grosz zaspokojenia.
Tomaszek
BAŚŃ ZAMARZNIĘTA
W sadzie gałązki ciężkie od nieobecnych owoców,
Ona zmarzniętą gołą piąstką pokazuje gwiazdy,
Które ktoś wytrawił w stalorycie styczniowej nocy
I powiesił nad tym skrawkiem pustki na skraju miasta.
W dali bzyczą świetliki niemożliwych samochodów;
Choć drapieżne, nic nie wiedzą o istnieniu tych dwojga
Trwoniących swe wątłe ciepło na promenadach chłodu,
W martwych zaułkach Hiad, w ksenonowych parkach Oriona.
Więc gdy się przenikają w czarnej świątyni druidów,
Gdzie kapłanka kluczy wzywa swych bogów na falach REM,
Mają we włosach pokłady lodowatego pyłu,
A pościel fosforyzuje zimnym, pokruszonym szkłem.
Mam ich tutaj - zastygłych w heksagonalnym bursztynie;
Biorę go w rękę i odpadają zmrożone palce.
A jeśli nawet jakaś łza przechłodzona popłynie,
To zagrzechocze jak chondryt na galaktycznej szalce.
Elefant
zdarza się
zdarza się że przepracowane matki
cerujące po nocach dziurawe ubranka
mylą się i zamiast w poduszeczki z frotte
wtykają igły w serca swoich pociech
albo w swoje własne
z czasem igły obrastają rdzą
i choćby nie wiem jak bardzo chcieć
niczego już się takimi nie zszyje
Joanna
Ocalić
kruszynkę uśmiech może blask we włosach
pośpiech z jakim zbiegasz po schodach
łapiąc co ucieka odjeżdża przepada
zawieszenie głosu roześmianie nagłe
wzdrygnięcie od zimnego wiatru od morza
piszę ten ślad na piasku
świadoma że zniknie
spłukany deszczem poruszony gromem
a noc zapadnie ta sama co każda
i dzień nadejdzie dla każdego własny
by znów pogrążać drobne stopy w piasek
i śmiech na wietrze gubić jak jesienne
liście.
|
|
|